Zieleń. Kolor nadziei. I kolor wiosny. Kolor budzącej się do życia przyrody. Kiedy mam zmęczone ślęczeniem nad monitorem, książką czy papierami oczy – patrzę na zieleń trawy, błękit nieba. Oczy zaczynają się regenerować. Mój organizm też spragniony jest wiosennych nowalijek; lekkich i soczyście zielonych. Tak. Zdecydowanie potrzebuję oczyszczenia. Tłuste potrawy odłożę do lamusa. Na talerzach królować będą sałaty, rzodkiewki, kiełki wszelakie.
Nie mogę się już doczekać.
Mozę dlatego właśnie chętnie przyłączę się do akcji „Zielono mi”
Po choinką znalazłam w prezencie od męża kilka książek kucharskich. W tym TĄ najważniejszą – Jamie Oliviera. Zastanawiam się, kiedy zapomniałam jak cudownie smakują uprawiane na własnej działce truskawki, dojrzałe brzoskwinie zrywane z drzewa w momencie, który jest dla nich najlepszy. Kiedy przebijające się z ziemi kiełki krokusów, pomieszane ze wschodzącą marchewką i szczypiorkiem musiałam zastąpić produktami kupnymi, sklepowymi. Namiastką. Przeprowadzka sprzed 10 lat miała tylko tą jedną wadę – pozbyłam się cudownej działki.
Jamie przypomniał mi o tym, opisując jak jego warzywa rosną i dojrzewają, i jak w tym co robi poszukuje natchnienia do stwarzania coraz to nowych potraw.
Zachęcam więc ciepło WAS – czytelników mojego bloga, właśnie teraz do lektury książki „Jamie Oliver w domu”. Jeśli nawet proponowane przez Jami’ego przepisy nie przypadną Wam do gustu, może zasmakujecie w poradach dotyczących uprawy roślin? Ja zasmakowałam. Dlatego w tym roku założę na balkonie letni ogródek. To nadal namiastka. Niemniej mój kulinarny guru nie może się przecież w tym temacie mylić 🙂
Tymczasem, próba upichcenia lecza na dostępnych na sklepowych półkach cukiniach i pomidorach zakończyła się klęską totalną. Gotowane tysiące razy, ukochane leczo, nie smakowało jak leczo. Czymże więc było? Chyba jedynie moją rozpaczliwą próbą poszukiwania wiosny na przednówku.
Dla duszy balsamem niech będą rzymskie stragany uginające się od warzyw.
I promienie wiosennego słońca skrapiające Wieczne Miasto.