Makaroniki były moja wielką porażką. Ileż to razy przepisy najróżniejsze czytałam, zgłębiałam, analizowałam – a one i tak, nie wychodziły. O marnotrastwie mąki migdałowej nie wspominając, ani o ilości straconego na to czasu. Dochodziła do tego pogłębiająca się z czasem frustracja. W końcu zdecydowałam – Jak nie, to nie.
I basta.
Macaroniki przestały dla mnie istnieć. Owszem, od czasu do czasu kupiłam tu i ówdzie 6 sztuk. Tak, by nacieszyć oko i sprawić leciuchną przyjemność córkom. I nic poza tym. Ostracyzm, całkowita ignorancja.
Nie chcecie mnie? Ja was też.
Lecz czyż świat kręci się wyłącznie wokół tego, co chcemy? Lub zważa na to, czego nie chcemy? Czyż nasze jesetstwo nie jest zadziwiającą wypadową decyzji podejmowanych pod wpływem emocji. Albo ludzi którzy przypadkowo nas spotykają? Albo efektem drżenia skrzydeł motyla w amazońskiej puszczy? Może po trochu. A może w całości. Kto wie…
Dlatego też, nie mogłam nawet przypuszczać, że dzieci sprawią mi przyjemność (graniczącą z sadyzmem) i kupią kurs makaroników prowadzony przez profesjonalistkę – cukiernika z krwi i kości? Ha!
Kurs się odbył, a moje makaroniki zaczęły wychodzić 🙂
Na Wielkanoc też. Bo ich cudowne, pastelowe kolory po prostu w idealny sposób komponują się z wielkanocnymi smakołykami, mizianymi-
baziowymi kulkami, pudrowym różem tulipanów, delikatnością słupkowych żonkili…
Jak je zrobić, aby wyszły?
Zapraszam Cię do mojej kuchni; wspólnie pogadamy, wypijemy kawę. I najzupełniej przy okazji ukręcimy kilka pudrowych cudeniek.