Zajrzałam niechcący do kiosku z gazetami. Niemal natychmiast dostrzegłam mieniącą się ognistą czerwienią porzeczek i granatowymi kulkami borówek okładkę Living.
A w środku niecodzienne spotkanie z Marthą Stewart. I cudowne smaki otwierające drzwi do lata.
Jeśli nie jesteście fanami Marthy, jeśli nie przepadacie za jej kuchnią, to i tak gorąco polecam kupić to wakacyjne wydanie Living z uwagi na cudowne zdjęcia oraz jeden, szczególny artykuł. Tekst nie opatrzony ani jedną fotografią, przemówił do mnie bardziej niż całe kolorowe czasopismo. Autorem jest niejaki Dan Barber. Co artykuł wyróżnia i stanowi o jego niezwykłym uroku? Zachęcam ciepło do lektury, bo nie zdradzę nic więcej 🙂
Zanurzona w tej lekturze, nagle przypomniałam sobie o moich wakacyjnych wędrówkach, o smakach jakie przypadkiem odkrywałam, o cudownych miejscach w które mieliśmy okazję trafić. I zatęskniłam za Węgrami, bo tamtejsza ciężka kuchnia właściwie bardzo mi odpowiada.
W przydrożnym zajeździe, pod dachem krytym słomą gdzie spędzamy pierwszy, wakacyjny nocleg
w restauracji czeka na nas węgierskie śniadanie. Mąż i dzieci zamawiają jajecznicę z szynką, ja – talerz wędlin i serów. Ku naszemu zdziwieniu okazuje się, że nie jest to jajecznica w naszym polskim wydaniu, tylko 4 sadzone jaja na wybornych plastrach szynki! Pyszne i nie do przejedzenia. Mój talerz również kuszący ogromem składników. Zwłaszcza niesamowite jest salami. Do tego mocna kawa.
Kolejny raz równie wspaniałe śniadanie będziemy jeść w zajeździe z 1850 roku. Jesteśmy tam jednymi hotelowymi gośćmi. I wita nas niezwykłe miła obsługa. Zostaniemy oprowadzeni po najstarszej, zresztą doskonale zachowanej części zajazdu – z oryginalnymi XIX-wiecznymi, dębowymi belkami stropowymi. Przygotują nam iście królewskie śniadanie. Na stole czeka wrzątek w dzbanuszku i kilkanaście rodzajów herbat. Na dzieci – gorąca czekolada. Za chwilę ktoś zapyta o kawę z ekspresu – i zrobi ja wyśmienicie pachnącą i mocną. Na stole uśmiechają się do nas olbrzymie talerze wypełnione różnymi rodzajami salami, szynek, serów. Dzieci na deser dostają po zielonym jabłku.
A ja do dzisiaj nie zapomniałam smaku zielonych papryczek, którymi przegryzałam plasterki salami. I zapachu brzoskwiń kupowanych na węgierskim targu, gdzie echa zamierzchłej epoki mieszały się z teraźniejszością. Któż bowiem sprzedaje jeszcze mleko z baniaków rozlewane metalową chochelką ;)?
Na koniec kilka, niewątpliwie urokliwych, migawek.