Właściwie (wstyd właściwie to przyznać) nigdy o Wenecji nie marzyłam. Moje podróżnicze plany od zawsze skoncentrowane były na zupełnie innym rejonie świata. Ten wpis jest poświęcony jednak temu, co dane mi było zobaczyć. Urodzinowo. Bo to na urodziny dostałam tak przesympatyczny, wyjazdowy prezent od męża. I doprawdy, mąż chwilami bardzo mnie rozpieszcza.
[ngg_images source=”galleries” container_ids=”1″ display_type=”photocrati-nextgen_basic_thumbnails” override_thumbnail_settings=”0″ thumbnail_width=”240″ thumbnail_height=”160″ thumbnail_crop=”1″ images_per_page=”20″ number_of_columns=”0″ ajax_pagination=”0″ show_all_in_lightbox=”0″ use_imagebrowser_effect=”0″ show_slideshow_link=”1″ slideshow_link_text=”[Pokaz zdjęć]” order_by=”sortorder” order_direction=”ASC” returns=”included” maximum_entity_count=”500″]
Zanim jednak do samej Wenecji dojdę, chciałabym zachęcić czytających mój blog do obejrzenia pewnego filmu. Chodzi o Kupca weneckiego – kostiumowy film w reżyserii Michaela Radforda z ujmującą oprawą muzyczną Jocelyn Pook i genialną obsadą duetu Al Pacino – Jeremi Irons (oryginał: William Shakespeare The Merchant of Venice). Akcja rozgrywa się w roku 1596. W atmosferę stulecia, na wstępie, wprowadzają widza napisy, a kadr pokazuje charakterystyczne miejsca. Ten kilkominutowy początek (bodajże od 4-tej minuty) oddaje niewypowiedziany, niepowtarzalny klimat wieczornej Wenecji. Jest jeszcze piękna muzyka, która dopełnia obraz.
A może pamiętacie jak James Bond płynie z Vesper do Wenecji? Kamera nad ich jachtem, pozwala z lotu ptaka podziwiać widoczną w oddali wieżę kościoła San Giorgio Maggiore, dzwonnicę św.Marka i Bazylikę Santa Maria della Salute. Vesper u steru, Bond z laptopem gryzmoli do M: I hereby tender my resignation with immediate effect. Jacht wpływa do Canal Grande. Kadr przesuwa się wzdłuż nabrzeża, ujmuje kamienice skąpane w jaskrawym blasku słońca. Na brzegu wielobarwny tłum. Łóżkowe igraszki pary w hotelu na jaki pewnie nigdy nie będzie mnie stać, przenoszą nas wprost na zatłoczony plac św. Marka.
No więc, przenieśmy się tam…
Wenecja (klik) wpisana oczywiście została na listę światowego dziedzictwa ludzkości.
Podróż, jak zawsze, rozpoczęliśmy od wertowania dostępnych w domu przewodników. Skupieniu się na tym, co dla nas istotne i zaglądaniu na strony, które poruszały praktyczne aspekty wyjazdu. Bardzo dziękuję, za podpowiedź dotyczącą niekorzystania z lotniskowego busu (w horrendalnie wysokiej cenie) i poczłapania kilkaset metrów dalej, do zwykłego przystanku, gdzie nieporównywalnie tańszy bilet można kupić np. u kierowcy autobusu.
Ponieważ wyjazd połączyliśmy z maratonem, nasz hotel znajdował się blisko jednego z punktów dowożących biegaczy na start w Mestre. I niedaleko odbioru pakietu startowego. Wenecja poznana przez mojego biegacza rok wcześniej, była nam bardzo przyjazna. Zaplanowałam do zwiedzania kilka tras turystycznych.Oczywiście były i w tym tak oblegane atrakcje jak Plac św. Marka, Pałac Dożów, Most Westchnień, Laguna Wenecka, wycieczka gondolą, Rialto i Canal Grande. Jednak … jak zawsze podczas wojaży, miasto najbardziej smakowało nam w zaciszu wąskich uliczek, którymi podążaliśmy z dala od tłumów. Koloryt, przepych, po prostu inność Wenecji dostrzec można było okiem nawet mało wytrawnego poszukiwacza. I dopisała także pogoda, bo wylatując z Polski zostawialiśmy za sobą szarość i deszcz. Na miejscu powitało nas słońce. Dzięki temu mogliśmy swobodnie oddychać taką w pełni wakacyjną beztroską.
Zechcecie wrócić ze mną do Wenecji raz jeszcze? Zapraszam.
Most Westchnień
Cudne maski weneckie, odmian było tyle, ze nie potrafię zliczyć, ani powiedzieć, jaka najbardziej mnie urzekła.
Plac św. Marka
Urzekający, bo bez zgiełku, za to otulony miękko zapadającym wieczorem i spokojem. Ten spokój niepotrzebnie zakłócali widoczni w oddali uliczni handlarze i ich błyskotki wzlatujące do nieba. Przycupnęliśmy na chwilę, zmęczeni wrażeniami, na kamiennych schodach pod arkadami.
Ta para poniżej, w płaszczach spoza epoki… Nie wiem po co, ani dokąd spieszyli. Byli zarazem tak nietypowi i jednocześnie tak typowi dla tego miejsca, że nie mogłam się oprzeć i uwieczniłam ich w kadrze.
Współczesność Prady, wielkich pieniędzy, dziwactw, chęci epatowania. Dla mnie na szczęście wyłącznie zza szyby.
Wąskie uliczki i piękne, ceglane mury. Tak bezradne wobec wilgoci i upływu czasu.
Wenecka Ulica. Podglądane przez szyby niewielkie kawiarenki, sklepiki, ludzie.
Powierzchownie dotykam codziennego rytmu miasta, które zmuszone jest egzystować obok i z turystami, takimi jak ja.
Księgarnia Liberia Acqua Alta (klik) i (klik)
Canal Grande
Wpłynęliśmy poza Canal przez chwilę. Gondolą. Kołysało, traciło się poczucie bezpieczeństwa otulające nas w kanałach miasta.
Najwygodniej jest chyba podziwiać Go z tramwaju wodnego.
Szkło z wyspy Murano. I zamrożone w nim pszczoły. Nikomu niepotrzebne, a jednak tak zniewalające.
Najsłynniejsze miejsce spotkań. Plac św. Marka.
Upływający nieubłaganie czas…
„Nasza” gondola.
Powoli płyniemy kanałami. Słychać wyłącznie lekki chlupot wody i obcobrzmiące rozmowy gondolierów. Zgiełk miasta został daleko z tyłu.
Jest tylko ta gondola i my. Uśmiechnięci.
Przeszłość miesza się z teraźniejszością.
Ile wieków temu księżniczka Sisi nosiła tak misternie wykonane klejnoty. A te chodaki?
Czy to zwyczajna wenecjanka biegała w nich na spotkanie, po zakupy albo na plotki, bo wlewające się do miasta fale wraz z odpływem pozostawiały migoczące w porannym słońcu kałuże?
OKEY – zakładamy niebieskie Lenonki 🙂 Nieco dziwaczne, zresztą jak wszystko wokół.
Wenecjo, moje westchnienie i chwilo, która minęła. Trwaj.